smiechBarwy śmiechu

Szedł zakurzoną drogą. Spicniały taki jakiś, zużyty, nijaki. Szedł i uśmiechał się pod wąsem, choć właściwie to do śmiechu mu nie było. Z czego niby miałaby się cieszyć? Przecież życie ułożyło mu się nieszczególnie.


Już od urodzenia skazany był na straty. Matka umarła przy porodzie, a ojciec? Ojciec nie pokochał go nigdy. Zawsze dręczyło go pytanie: czy był owocem miłości czy przypadku?

Pewnie przypadku, skoro już w miesiąc po pogrzebie pierwszej żony, ojciec wyprawił huczne weselisko z drugą. Spłodził z nią siedmiu synów. Siedmiu dorodnych mięśniaków. Kapka w kapkę jak ojciec. A on?
Kiedy pokazano go ojcu po raz pierwszy, ten zaśmiał się ponuro i zaklął siarczyście:
- Cholera. To nie moje! To niemożliwe żebym ja, wysoki, niebieskooki blondyn, spłodził taką rudą pokrakę, co zielonymi ślepiami jak u żaby, gapi się na świat? Na mój świat? To nie mój syn. Nie moja krew. Nie moje geny.


Potem, śmiejąc się do rozpuku, powtarzał to przy każdej okazji. A nie był to śmiech radosny i szczery, tylko okrutny, mściwy, złowieszczy. Śmiał się wrednie i dawał mu bolesne kuksańce w rudą, znienawidzoną głowę.

A on? On skatowany, zastraszony i nieprzytomny z bólu, uśmiechał się przez łzy. Myślał, że tym uśmiechem zaskarbi sobie jeśli już nie miłość, to choć przychylność ojca.
Nic więcej oprócz nazwiska i bolesnych razów nigdy od niego nie dostał.
A nazwisko? No cóż, nazwisko też nie było piękne. Pamiętał, jak po raz pierwszy uświadomił sobie jego znaczenie. Ojciec aż tarzał się ze śmiechu po podłodze.
– Oj, będziesz bękarcie jeden, pośmiewiskiem dla całej wsi. Ja o poważanie biłem się latami, ale ty? Ty ruda pokrako będziesz, oj będziesz pośmiewiskiem.

I był.
Są nazwiska różne, normalne, śmieszne, brzydkie. Ale Zjeżdżaj?
- Jak się nazywasz – pytali - Zjeżdżaj.

Nazwisko proszę – Zjeżdżaj.
Kiedy udawało mu się w końcu wyjaśnić, że on nikogo nie obraża, że nie wysyła do wszystkich diabłów, tylko nazywa się Zjeżdżaj, rozlegał się śmiech. Śmiech z początku nieśmiały, ukradkowy, powstrzymywany. A kiedy odwracał się i odchodził, ten skrywany śmiech, przeradzała się w śmiech rechotliwy, kpiarski, upokarzający.

Choć raz i jemy zdarzyło się roześmiać tryumfująco, zwycięsko.
Z Ameryki przyleciał zaginiony w czasie wojny dziadek. Zajechał przed dom i z amerykańskim uśmiechem, szczerząc sztuczne, białe zęby, złapał go w objęcia.
- Mój wnuczek! Skóra ze mnie zdarta! Takie same rude włosy i te zielone oczy. Moja krew. Moja krew. Ściskali się i śmiali serdecznie, szczerze, radośnie - nasza krew.
Obiecał zapisać cały amerykański majątek rudemu wnukowi. Zastrzegł tylko, że jego jasnowłosy, niebieskooki i przystojny, były zięć, ma nie dostać z tego ani centa. Potem wyjechał i słuch o nim zaginął.
Nikt nie wierzył w to amerykańskie bogactwo, ale on, przy każdym następnym biciu zaciskał pięści i bezczelnie patrząc w oczy ojca, syczał - jeszcze tego pożałujesz! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
- A śmiej się, śmiej – wrzeszczał ojciec i mocniej walił kijem – śmiej się jak głupi do sera. Prędzej mi tu kaktus wyrośnie, niż ty zobaczysz te amerykańskie dolary. Wielki dziedzic się znalazł. Śmiechu warte.
Szedł zakurzoną drogą spicniały taki jakiś, zużyty, nijaki.

Szedł odebrać amerykański spadek po dziadku, który dawno temu, wygrał w karty bezwartościowe 100 hektarów nieużytków. Dziś są tam najbardziej zasobne złoża roponośne. Warte ponoć miliony.

On, rude pomiotło, wioskowy frajer, właśnie został bogaczem.

Teraz to on będzie się śmiał. Będzie śmiał się pełną piersią, radośnie, otwarcie. Będzie się śmiał tak, jak nigdy w życiu.

I zęby sobie wstawi. Białe. Takie jak miał amerykański dziadek - milioner.

Oj, będzie się śmiał. Będzie się śmiał całą gębą.

I nazwisko zmieni. Będzie nazywał się tak, jak matka i dziadek.

A Ojciec? A ojcu roześmieje się prosto w twarz i z pogardą powie – spadaj dziadu.

Joomla Template - by Joomlage.com