Danuta Czerny-Sikora
araukariaO kotach, pewnej krakowskiej kamienicy i październiku

     Znowu śniła mi się złowieszczo araukaria ciotki Stefanii. No i oczywiście zadzwoniła Marzena, moja była sąsiadka i koleżanka z czasów szkolnych. Rozmawiałam z nią krótko, a potem Maciek wpakował mnie do samochodu. Popędziliśmy na Kielecką do kardiologa. Co mnie tak zirytowało? Triumfalny ton Marzeny, złośliwa radość, że przestało istnieć to, co było bardziej moje niż jej? Podczas rozmowy mierzyłam sobie jak zwykle rano ciśnienie i nagle okazało się, że mam 235 na 120. Spanikowałam trochę, mąż oszalał ze strachu i oto przejeżdżaliśmy ulicą Lubicz. Rzuciłam okiem na miejsce, gdzie się urodziłam. Cóż, Marzena mówiła prawdę: kamienicy nr 40 już nie ma. Jakaś pętla życiowa? Właśnie umieram, a czyniąc to, trafiam do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.


   Dziadek w czasie wojny uratował życie kilku mężczyznom, ukrywając ich przed Niemcami w swoim majątku pod Proszowicami. Jeden z ocalonych, właściciel kamienicy, podarował dziadkowi mieszkanie w Krakowie, na trzecim piętrze przy ul. Lubicz, dlatego moja rodzina po wywłaszczeniu w 1945 nie wylądowała na bruku… Inny, widząc dziadka w cienkim paltocie, bez słowa zdjął futro i otulił nim swojego zbawcę… a było to w dziesiątym miesiącu roku 1946, gdy świeżo spadł śnieg.
Mama powiła mnie w domu, w okolicznościach dramatycznych. Trzydziestego października 1950 r. Zmiana waluty. Stare pieniądze były już bezwartościowe, po nowe stał w kolejce dziadek. Jakoś nie wracał. Tata złapał więc swój pistolet poakowski i przekonał nim akuszerkę, żeby czyniła swą powinność. Przyszłam na świat szybko i jakby tylko na chwilę, wątła, blada i niewielka, od razu zawołano więc księdza. Ale zostałam na dłużej.

kotStaliśmy w korku, czułam mocny ucisk w klatce piersiowej, drętwiała mi lewa ręka, a myśli gnały, zatrzymując się od czasu do czasu.

   Oto obchodzę czwarte urodziny. Rodzice i babcia byli ze mną na lodach, dostałam lalkę. Czuję, że zaraz eksploduję ze szczęścia. Biorę na ręce Lizandora – kota, który lubił przechadzać się po balkonowej poręczy. Chcę, żeby też był szczęśliwy, stawiam go więc na cienkiej balustradzie. Niezdarnie. Okazuje się, że koty nie zawsze spadają na cztery łapy. Z trzeciego piętra zwłaszcza.

Następny błysk.

   Mam 15 lat. Właśnie wtedy zaczęła mi się śnić araukaria ciotki Stefanii. Chodzę już do liceum nr VIII. Wracam ze szkoły „przez szpitale”, czyli ulicami Śniadeckich i Kopernika. Przed końcem Botanicznej wkładam czapkę w przeczuciu potwierdzonym doświadczeniem, że gdy tylko znajdę się za rogiem, już na Lubicz, będę w zasięgu wzroku babci. Nadopiekuńczość każe jej czyhać na balkonie, żeby mnie przyłapać z czapą śniegu na głowie zamiast porządnego uczniowskiego beretu. Późny październik, no i proszę, już śnieg, zimno. LubiczBabci jakoś nie ma. Przebiegam przez ulicę. Słyszę pisk hamującego samochodu, za plecami czuję falę powietrza poruszonego przez przejeżdżający cholernie blisko tramwaj. Mało brakowało. Wpadam do wnętrza domu. Chwilę stoję w bramie, żeby uspokoić oddech. Pusto, ciemno, chłodno. Za mną niebezpieczeństwo, przede mną wilgoć, zapach stęchlizny i półmrok. Zasłonięta abażurem lampa rzuca cienie kształtem podobne do zwierząt – raczej krokodyli niż wiewiórek. Za sobą mam oddalający się prostokąt drzwi, przez które widać jeszcze jasność, słychać gwar miasta. Tramwaje jak olbrzymy, co chwilę zasłaniają sobą cały zewnętrzny świat. Dlaczego czuję się nieswojo, źle? Potykam się o coś miękkiego. Kot, znowu kot. Nie rusza się. Nie żyje. Koty…
Wtedy też omal nie wpadłam pod tramwaj, bo zwiewałam przed dyrektorką podstawówki, zagorzałą komunistką, która przydybała mnie na tym, że ryczałam ze śmiechu, patrząc na plakat pt. „Lenin w październiku”. Pod spodem ktoś dopisał „a koty w marcu”. Dyrektorka nie miała poczucia humoru. Ja tak, a poza tym nie znosiłam wodza rewolucji nie tylko z powodu uświadomienia politycznego, jakie nabyłam w domu, ale także dlatego, że ciągle zwiedzaliśmy muzeum poświęcone Włodzimierzowi Iljiczowi. Mieściło się ono przy ul. Topolowej, kilka kroków od szkoły. Niemal przed każdą niewygodną klasówką proponowaliśmy nauczycielkom zwiedzanie muzeum, a one się zgadzały, bojąc się dyrektorki. Też się jej bałam. Już raz jej podpadłam, plując na portret Lenina, bo chciałam wyczyścić moją ławkę, na której domorosły artysta uwiecznił łysą czaszkę wodza. Przy kociej aferze nie zostałam rozpoznana, uniknęłam więc poprawczaka, ale i tak o mało nie umarłam ze strachu.

kamienica   Ale żyję, mimo zagrożenia udarem lub zawałem. Dam radę, w końcu od niemowlęctwa mam wprawę w walce o przetrwanie. Nie ma już ciotki Stefanii, ale araukaria z jej belgijskiego ogrodu pewnie istnieje. Niech się ode mnie odczepi, wtedy zapomnę może o epizodzie z tym nieżywym kotem, którego podczas wakacji znalazłam koło jej pnia.
Mojej kamienicy w niczym już pomóc nie mogę. Mieszkałam w niej dwadzieścia lat, oprócz październików były w moim życiu także stycznie, marce i maje…

Właśnie: zadzwonię do Marzeny. Ma ponoć wspaniałą pamięć a zapomniała mi złożyć dziś życzenia urodzinowe.

Joomla Template - by Joomlage.com