Listy do pana Antoniego
Grecja – Ateny
Narodowe Muzeum Archeologiczne
W kąciku obok drzwi stoi spakowana walizka. Grecka przygoda skończona. Jutro wracam.
Właściwie mogłabym wszystko opowiedzieć panu w sobotę, kiedy wpadniesz pan do mnie na herbatką i sernik, ale Narodowe Muzeum Archeologiczne w Atenach dostarczyło mi tylu wrażeń, że spać nie mogę. Dlatego piszę do pana, chociaż prędzej pewnie ja do kraju dolecę niż ten list.
Dzisiejszy dzień miał być podsumowaniem pobytu. Miał być taką wisienką na torcie. Kwintesencją historii, sztuki i piękna.
I wierz mi pan, panie Antoni, tak właśnie było.
Już sam budynek muzeum zrobi wrażenie. Jego budowę zakończono w 1889 roku. Szybko jednak okazało się, że nie sposób pomieścić w nim wszystkich eksponatów, dlatego w późniejszych latach dobudowano skrzydło wschodnie. Na ośmiu tysiącach metrów kwadratowych zgromadzono dwadzieścia tysięcy dzieł sztuki.
Każdy, dosłownie każdy eksponat to prawdziwe arcydzieło, które nie tylko zachwyca, ale wręcz oszałamia swą ponadprzeciętną wartością kulturową i artystyczną.
Gdybym chciała poświęcić każdemu eksponatowi tylko jedną minutkę i gdybym przebywała w muzeum osiem godzin dziennie, to zajęłoby mi to około 42 dni. Bez odpoczynku, bez jedzenia i musiałabym się przemieszczać z prędkością światła.
A ja panie Antoni miałam tylko jeden dzień. Dlatego czuję ogromny niedosyt i „niedooglądanie”.
To muzeum nie jest tylko wystawą. To podróż w czasie, to zagłębienie się w tajniki życia minionych epok, to uświadomienie sobie, jak niewiele i jak wiele pozostało.
Najstarsze rzeźby wyglądają prawie nieporadnie - twarze bez mimiki, ręce „przyrośnięte” do tułowia, figura prosta, mocno osadzona, zamknięte oczy. Szaty bez drapowań, detali, ozdób. Prawie monolit.
Przechodząc do kolejnych sal, widzimy, jak zmieniała się, rozwijała i doskonaliła antyczna sztuka. Stopniowo ręce odrywały się od tułowia, unosiły, gestykulowały. Artyści utrwalali ruch, dramaturgię, spojrzenie. Szaty układały się w fałdy, zakładki, marszczenia. Postacie nabierały życia.
Dziełem, nie mającym sobie równych, jest znaleziona w 1927 roku na dnie Morza Egejskiego rzeźba Posejdona-lub-Zeusa. Datuje się ją na lata ok. 460-450 p.n.e. Do dziś toczą się dyskusje, kogo właściwie przedstawia.
Nieznany autor dokonał rzeczy prawie niemożliwej. Podparł tą dwumetrową rzeźbę tylko w dwóch punktach – piętą jednej stopy i palcami drugiej. Wydaje się, że wystarczy lekki dotyk, powiew wiatru lub wstrząs, a Posejdon-lub-Zeus straci równowagę. Nic bardziej mylnego. Geniusz autora zapewnił mu doskonałą stabilizację.
Jestem pełna podziwu dla artysty sprzed 2500 lat, który z taką precyzją, ładem i harmonią odwzorował anatomię ludzkiego ciała.
Zeus czy Neptun? Neptun czy Zeus?
Dla mnie, panie Antoni, nie ma to żadnego znaczenia.
Wśród wielu rzeźb nie sposób przegapić małego chłopca, który dosiada ogromnego wierzchowca. Artysta niezwykle sugestywnie oddał determinację malca który:
- Wykonywał jakąś misję?
- Uciekał przed wrogiem?
- Brał udział w wyścigach?
Nigdy się tego nie dowiemy.
Trudno nie rozczulić się patrząc na maleńką, bosa stópkę w sandałku, loczki na głowie i na rozwianą tuniczką. Ile mógł mieć lat? Sześć? Siedem?
I ten ogromny, uchwycony w momencie odbicia się do skoku koń.
- Dokąd pędzili?
- Jak znaleźli się we wraku statku, odnalezionego na dnie Morza Egejskiego?
- Jaki mistrz wykonał to dzieło?
Nigdy nie poznamy odpowiedzi.
Jest taka sala, w której cichą rozmowy i poważnieją roześmiane twarze. Bo nie inaczej, jak tylko w ciszy można oglądać stele nagrobne. Na płaskorzeźbach przedstawiono chwilę pożegnania z najbliższymi, którzy odeszli na zawsze.
- Młoda kobieta pochyla się nad zmarłym mężczyzną. W ramionach trzyma niemowlę. Jakże intymna chwila. Jakże okrutny los, który zabrał męża, ojca, syna.
- Odchodząca matka żegna się z osieroconym, maleńkim synkiem. Czy malec zapamiętał matkę? Czy też uczył się jej wizerunku jedynie z nagrobnej steli?
W ceramicznych, bogato zdobionych urnach spoczywały kiedyś prochy ludzi.
- Kim byli?
- Jak odeszli?
- Kto ich opłakiwał?
Dziś urny stoją puste – dzbany trwalsze od ludzkiego życia.
Ileż smutku, rozpaczy i … piękna.
A piękno, panie Antoni, piękno jest tu na każdym kroku.
Są takie cztery sale, w których zgromadzono głównie eksponaty sztuki mykeńskiej. Mogłabym spędzić w nich cały dzień. To tu w szklanej gablocie można zobaczyć złotą, pośmiertną maskę Agamemnona. Właściwie nie wiadomo, do kogo naprawdę należała, ale powtarzając za Schliemman - „spojrzałem w oczy Agamemnonowi” - ja też, bo czemu miałabym wątpić, uwierzyłam.
Złota maska – tylko ona przetrwała. Człowiek, dla którego została stworzona, dawno rozpadł się w pył. Złoto jest ponadczasowe.
Na koniec, panie Antoni, coś tak niepozornego, że większość ludzi przechodzi obok obojętnie.
Mając dookoła tyle skarbów, trudno się dziwić, że nie zaprzątają sobie głowy jakąś tam, potłuczoną, glinianą skorupką.
Ale przecież to KUBEK FIDIASZA. To właśnie TEN KUBEK. Kubek znaleziony w jego pracowni w Olimpii.
Jakżebym mogła przejść obok niego obojętnie?
Niestety, nie udało mi się obejrzeć wszystkiego, ale nawet ten niewielki fragment sprawił, że zamiast spać, list do pana piszę. Krótki list. W sobotę, przy herbacie i serniku opowiem panu resztę.
Pozdrawiam
Jola
Tekst i zdjęcia - Jolanta Mirecka